zmąconym. Zatrzymał się u progu, twarz pochylił, może w ukłonie powitalnym, może w zmieszaniu. Pani Teresa rzuciła się ku gościowi.
— Byłam wczoraj u pana... w domu nie zastałam... żona pana... pani Karolina, nic nie wiedziała... Cóż bitwa? Julek?
Obu rękoma rękę jego trzymała, krzyczącemi z głodu oczyma w twarz mu patrząc. On, głosem przytłumionym mówić zaczął.
— Bitwa pomyślna... ale Julek...
— Co? krzyknęła pani Teresa.
— Z obowiązku przyjechałem oznajmić... raniony...
— Jezus, Marja!
Teraz on obie ręce jej w dłonie swe ujął i mocno je ściskał.
— Raniony ciężko...
Pani Teresa szeroko otworzonemi oczyma patrzyła mu w twarz, która pod jej wejrzeniem, w otoczeniu ciemnego zarostu, bladła. I oczy męskie, znużone, powlekły się szkliwem.
Po izbie rozległ się przeraźliwy, kobiecy krzyk.
— Zabity!
Zaprzeczenia nie było.
Wyrwała ręce z rąk Orszaka i przez izbę szła, niewiedzieć w jakim celu ku drzwiom izdebki swojej, z oczyma suchemi, z ustami rozwartemi szła, aż w pobliżu drzwi tych na ziemię upadła. Teraz to już nie oparła się mocy wewnętrznej i nawet o opieraniu się jej nie pomyślała. Runęła jak długa
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/276
Ta strona została skorygowana.
— 266 —