zia i ludność tej ziemi, nazwisko jego rzadko wymawiając, mówiła o nim wprost i tylko: kniaź.
Dość często pani Teresa do kniazia przychodziła, o pozwolenie widywania się z synami, o możność zaspakajania różnych ich potrzeb prosząc, o bieg i możliwy koniec ich sprawy zapytując.
Nie bardzo umiała prosić. Czasem mówiła.
— Zmiłujcie się, książę, toż to dzieci...
Lecz wnet z tonu prośby wpadała w ton wyrzutu albo przekonywać usiłującej prawdomówności.
— Ja matka! Do mnie tylko dzieci, dopóki nie dorosną, należeć powinny! Ja broni im nie dawałam i do partji iść nie kazałam, bo to jest głupstwo, aby dzieci w takie rzeczy się wdawały, ale skoro uczyniły to głupstwo, ja jedna ukarać mam prawo, mnie oddać ich trzeba, bo mnie jednej Bóg dał prawo i nietylko Bóg, ale ta praca moja, te moje zgryzoty, kłopoty, które ja dla nich...
Tu spostrzegła, że z wezbranego serca skarga wybuchać zaczyna, więc powściągnęła się, milkła, ale nie mogła zatamować drogi łzom, które w oczach jej stawały, szkliste.
Wysoki, wytworny kniaź, oczu z niej nie spuszczając, półsłówkami odpowiadał. Widocznem było, że zadziwiała go i może potrochu bawiła. Ta twarz tragiczna, nad tą co moment przekrzywiającą się kokardą czerwoną, ta głowa śmiało podniesiona, z oczyma oszklonemi powstrzymywaną z całej siły łzą... Przypatrywał się jej, mówić pozwalał.
Mowę jej rozumiał. Dwoma różnemi językami rozmawiali ze sobą, ale rozumieli się wzajemnie.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/283
Ta strona została skorygowana.
— 273 —