Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/284

Ta strona została skorygowana.
—   274   —

Ramiona krzyżując na piersi i mrużąc zlekka swe południowe oczy, mówił.
— Młodszym synom nie dawaliście broni, sami wzięli, ale starszemu daliście ją... bo dla starszego to nie było głupstwo... co? cha, cha, cha!
Śmiał się zlekka, niezbyt złośliwie, owszem, lekkomyślnie raczej i lekceważąco. W jej oczach łzy jak na zaklęcie nagle osychały. Ze spuszczoną twarzą, ponuro i krótko rzekła.
— Sam wziął, nie broniłam!
— I źle zrobiliście! — żartował jeszcze kniaź. — Ot i zginął starszy syn wasz...
Podniosła głowę i przerwała.
— Za dobrą sprawę, za świę...
I nie mogła dokończyć wyrazu, bo połknięte łkanie gardło jej zdławiło.
Kniaź odwrócił się i urzędowym tonem zapytał, poco dziś przyszła i czego od niego żądała.
Innym znowu razem zauważył.
— Atmosfera w domu widać taka była, skoro malczugany malcy tacy zrobić to mogli... Nus, sami przyznajcie, jaka tam u was w domu atmosfera być musiała... a?
Wzruszyła ramionami.
— Atmosfera? A jakaż w moim domu atmosfera być mogła? Wiadomo, że polska. Czy chińską miała być albo angielską? Także pretensja! Polką jestem, i dzieci moje w atmosferze polskiej hodowały się... Ale do walki występować to tym robakom małym nie pora jeszcze była...
Kniaź znowu ku ogromnemu biurku swemu od-