wrócił się i urzędowym tonem głosu mówić zaczął.
Teraz pani Teresa, przed siedzącym sądzią synów swoich, stojąc, mówiła.
— Bo niech tylko książe zastanowi się i sam powie. Książe jest przecie człowiekiem cywilizowanym, a może i dobrym... Czy ja wiem? W każdym narodzie ludzie i źli i dobrzy bywają. Proszę pomyśleć i powiedzieć, czy to jest sprawiedliwie i czy to jest ładnie, dzieci w turmach zamykać, jakieś śledztwa sądowe nad niemi zaprowadzać? Przecież oni nie dla rozboju, ani dla hulanki, nie dla pieniędzy, ani dla swawoli, ale ze szlachetnego serca, na ofiarę za sprawiedliwość...
Brwi kniazia, jak krucze pióra czarne, drgnęły, rozdęły mu się nieco cienkie, wrażliwe nozdrza, z ust purpurowych wyszło syknięcie gniewne. Ze sprzętu, na którym w postawie niedbałej siedział, wstał i wyprostowany, ironicznie mówić zaczął:
— Za wiele mówicie i... za śmiało! Patrzcie, abyście sami nie znaleźli się tam, gdzie są wasze małe gieroje (bohaterzy).
Ruchem tak nagłym, że aż czerwony motyl u szyi jej podskoczył, pani Teresa głowę w tył odrzucila i zawołała:
— A jeżeli znajdę się tam, gdzie są dzieci moje, to i cóż? Także groźba! Dręczycie innych, dręczcie i mnie. Gotowa jestem. O dzieci swoje lękam się, nie o siebie!
Ale w chwili, gdy to mówiła, spojrzenie kniazia pobiegło za otwarte okno i nieprędko już powrócić do niej miało. Spotkać się musiało z czemś bar-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/285
Ta strona została skorygowana.
— 275 —