Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/294

Ta strona została skorygowana.
—   284   —

— Robaku mój! Skarbie mój! Dziecko ty moje nieszczęśliwe, najmilsze! A cóżeście wy najlepszego razem z Jankiem uczynili! Czyż ja mogłam przypuszczać, aby wam to w głowach powstać mogło! Toż dzieciaki z was jeszcze, siły nie mające, nic o takich rzeczach nie wiedzące i nie umiejące... Ach, złe wy dzieciaki, niegodziwe, żeby taką biedę na siebie i na mnie...
On ręce jej pocałunkami pożerając, ze szlochami szeptał.
— Niech mamusia nie gniewa się, niech mamusia przebaczy... my mamcię nieszczęśliwą uczynili, ale myśmy myśleli, nam zdawało się, my w sobie czuli...
Z nową mocą w ramiona go schwyciła, już pocieszając, szepcząc.
— Podrzuciło was coś w górę, biedaki moje, jak te listeczki, które wiatr podrzuca ku niebu wysokiemu, ku pięknej gwieździe was podrzuciło... ale przedwcześnie, ale nadaremnie! Chwała Bogu, że żyjecie! Dorośniecie i wtedy... A ja na was nie gniewam się, nie! Za podłe chęci, za podłe postępki, jabym was karała, przeklęła... A tak, to tylko niedorosłość rozumków waszych... nieszczęście...
I zaraz.
— Jakże tam z raną twoją. Czy bardzo boli? Ach ty, robaku mój, biedaku, dzieciaku niegodziwy, najdroższy...
Rana, którą Olek otrzymał, śmiertelną nie była, jednak była ciężką. Coś mu w ramieniu kula kozacka porwała, czy zgruchotała, tak, że dotąd nie