Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/319

Ta strona została skorygowana.
—   309   —

— Moja mamo! Byłam, gdzie mi się podobało... Każdy człowiek na świecie idzie gdzie chce i robi co mu się podoba, a ja przecież niewolnicą niczyją nie jestem i te wieczne indagacje mamy są dla mnie nieznośne, okropne...
Mówiąc to, szarpała zdejmowane z rąk rękawiczki i gorączkowo zarumieniona, niezwykle błyszczącemi oczyma, nie na matkę, lecz kędyś w stronę ukośnem rozjątrzonem spojrzeniem, patrzała. Była wtedy upostaciowaniem uporu i zniecierpliwienia, wrzącego powstrzymywanym gniewem. Nie zawsze jednak mogła, czy chciała, powściągnąć gniew. Wybuchał z niej czasem słowami, których niepodobna było spodziewać się z usteczek tak drobnych, różowych, słodkich.
— Ja nie warjatka, aby mię trzeba było pod kuratelę brać i niech mama faworytów swoich, Janka i Olka, którzy tyle biedy narobili, musztruje, ale nie mnie, która dorosłą jestem i wiem, czego mi trzeba i co robię.
U tej delikatnej, powiewnej, słodkiej i smętnej dziewczyny, z samego dna natury jej zapewne dobywały się szorstkie, grube pierwiastki i było to jakby usuwanie się zasłon aksamitnych z nieciosanego drewna.
Zdumiona i przerażona pani Teresa, ręce załamywała.
— Bój się Boga, Inka, po jakiemu to do mnie mówisz? Także ton! także sposób mówienia do matki!
Z wyraźnem obrzydzeniem końcami palców