Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/326

Ta strona została skorygowana.
—   316   —

którem w niej oddychała. Łzy połykając, mówiła sobie, że ona do rzeczy tak prozaicznych i szpetnych stworzoną nie jest, że jak rybie wody, ptakowi powietrza, potrzeba jej rzeczy poetycznych i pięknych. I szczerze, głęboko, z całej siły wierzyła, że mieszkanie Heleny Iwanówny, ze sprzętami jaskrawą materją obitemi i gracików błyszczących albo zabawnych pełne, to piękno, a uczucia, które namiętne spójrzenia i szepty kniazia w niej budziły, to — poezja.
I gdybyż jeszcze mogła tu być samą jedną, swobodnie wspominać, marzyć... Ale to ciągłe tutaj towarzystwo matki, jej zapytania i wyrzuty, jej zgryzoty i nocne płacze... ach i ten sposób ubierania się jej, mówienia, chodzenia, samo brzmienie jej głosu, sama ciemność skóry, oblekającej twarz i ręce. Już i dawniej, od dzieciństwa prawie raziło to ją i niechęcią napełniało, lecz w sposób nieokreślony, głuchy. Teraz wszystko przed oczyma jej uwypukliło się i wyrosło, a w myśli nabrało określeń wyraźnych i śmiałych. Teraz przychodziły chwile, w których śmiało przed sobą wyznawała, że matka budzi w niej uczucie bardzo podobne do odrazy, takiej zwyczajnej, fizycznej odrazy, jaka czasem przejmuje ręce białe i delikatne przy dotykaniu rąk zczerniałych i zgrubiałych, jaka czasem nerwami spragnionemi pieszczoty aksamitnej wstrząsa twarde i szorstkie dotknięcie.
Ale zdarzały się też chwile inne, niewiedzieć skąd pochodzące: z głosu natury, ze wspomnień dzieciństwa może pochodzące, chwile, w których