Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/364

Ta strona została skorygowana.
—   354   —

moje za mną, jak mur, a za niemi jeszcze Czernisia i Marylka.
Staję, dygam, rękę ku p. Burakiewiczowi wyciągam. W tejże chwili gospodarz domu, wypadkiem zaszłym bardzo rozgniewany i wtargnięciem naszem aż do osłupienia zadziwiony, ulega jednak przyzwyczajeniu, rzec można, nałogowi towarzyskiemu i aktu prezentacji dokonywa.
— P. Burakiewicz — moja żona...
A p. Burakiewicz twarz ma czerwieńszą jeszcze niż zwykle i wśród niej oczy błękitne wprost słupem od zdumienia stoją. Zdaje się, że na widok tych jedenastu niewiast, nie wiedzieć czego przed nim zjawionych, o poniesionej krzywdzie na chwilę zapomniał. Z bardzo niezgrabnym ukłonem ręką czerwoną i szorstką, ręki mojej dotyka, a ja mówić zaczynam. Cicho mówię, bo mi w piersiach drży i w gardle dławi. Jednak mówię.
— Przyszłyśmy przeprosić pana.... bardzo, bardzo pana przepraszamy... bo to my... to jest, głównie ja, właściwie ja...
— Nie, nie, to my wszystkie... odzywają się za mną chórem towarzyszki moje.
— Ja... my... zrobiłyśmy to... ucięłyśmy tę połę...
— Co? — jakby kto z pistoletu wypalił, wyrywa się z ust p. Burakiewicza i widać po nim, że we wściekłość wpadać zaczyna.
— Cóż to? panie dobrodziejki żarty jakieś ze mnie, kpinki, drwinki... niech djabli porwą...
Na widok tak rozsrożonego nieprzyjaciela, mnie głos zupełnie posłuszeństwa odmawia, ale wysuwa