Trzy wiorsty drogi tylko. Linijka nasza jak strzała pruła powietrze, turkocąc po twardej grobli, prawie doganiając pędzącego przed nią na koniu posłańca. Noc była gwiaździsta, trochę wietrzna. Wierzby lekko chwiały się i szemrały po obu stronach drogi.
Wpadliśmy na wielki dziedziniec, latarniami oświetlony, mrowiskiem ludzkiem pokryty.
Latarnie na drzewach, na słupach u ścian budynków i w czerwonawem ich świetle mrowisko ludzkie, poruszające się i gwarne.
Czamary, bluzy, krótkie sukmany, szerokie pasy skórzane wysokie obuwia, czapki jak łan kwiatów, amarantowe, szafirowe, białe. Na plecach strzelby u pasów pistolety. Duży pęk kos, pionowo w długie trzony oprawionych, stał oparty o ścianę domu i w świetle latarni nad nim wiszącej, błyszczał, jak stalowe słońce.
Ruch, gwar, szum ludzkich kroków i głosów. Nawoływanie, wydzwaniające imiona i nazwiska
rozmaite rozmowy, tu i owdzie wybuchy śmiechu. W mrocznych głębiach dziedzińca, pod gospodarskiemi budynkami, konie rżą i parskają, rysują się mętne sylwetki wozów i ludzi, w pobliżu domu, na przestrzeni najlepiej oświetlonej, pobrzękują nad długiemi stołami naczynia gliniane i szklane.
Mnóstwo postaci i twarzy; ogromna rozmaitość ich zabarwienia i wyrazu. Są tu synowie domów zamożnych, dzieci dostatku i elegancji, z niestartem piętnem ich w poruszeniach i odzieży. Są młodzi uczeni, dzieci myśli i wiedzy, z niepozbytem
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/37
Ta strona została skorygowana.
— 27 —