szały, opowiadają. Przenikają się wzajemnie i w noce gwiaździste, w dnie od śniegu białe, w wieczory jesienne od chmur posępne, od deszczu szemrzące wiodą ze sobą długie przyjaciół rozmowy.
Leciał tedy Wiatr nad Polesiem, gdy letnie słońce miało się ku zachodowi i w blasku jego smółki na łąkach stały zarumienione, jak zorze, a wody oblekały się w barwy tęczowe. Na wodach, w szyby wieloramienne, w strugi leniwe rozlanych, jaśniały fiolet, purpura i złoto, a nad niemi w powietrzu rozpościerała się cisza błękitna, głęboka.
Wiatr ciszy nie mącił, albowiem nie był z wiatrów takich, co grzmią i huczą, wstrząsają i obalają, ale z takich, co kochają świat. Latał po świecie, ażeby zbierać jego prawdy i baśnie, minione dzieje, wyronione jęki, echa staczanych walk, ażeby zbierać pyłki jego nadziei, żużle jego żalów, tony jego pieśni i nieść je w przestrzeń, w dal, w czas, w pamięcie, w serca...
Przeleciał Wiatr prędki nad łąkami rozległemi, łagodną pieszczotą muskając w locie rumiane smółki i czerwone szczawie, łagodną swawolą w drobne fale marszcząc tęczowe wód powierzchnie, aż rozwinęła się przed nim wstęga wody wcale, niż tamte, innej, cicho stojącej w korycie, rękoma ludzkiemi wyżłobionem.
Wiedział Wiatr, co to za woda i jak się nazywa. Przed połową stulecia tu był i wiedział, że jest to kanał Królewski. Hej, hej, ten pasek wody bladobłękitnej, sennej, jakaż mu to przeszkoda!
Zanim motyl zdołał wzbić się z przybrzeżnej
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/374
Ta strona została skorygowana.
— 364 —