i ku gwiazdom chór silnych głosów, śpiewających hymn skargi, ufności i prośby. Hymnu tego my, drzewa, słuchałyśmy zdumione, wtórując mu szeptem ciekawości pełnym: co to będzie? co to będzie?
Wodzem ich był człowiek świętego imienia, które brzmiało: Romuald Traugutt. Pytasz, dlaczego świętem jest to imię? Albowiem, według przykazania Pana, opuścił on żonę i dzieci, dostatki i spokój, wszystko, co pieści, wszystko, co raduje i jest życia ponętą, czarem, skarbem, szczęściem, a wziąwszy na ramiona krzyż narodu swego, poszedł za idącym ziemią tą słupem ognistym i w nim zgorzał. Nie tutaj zgorzał. Nie w tej mogile śpi. Kędyś daleko. Ale wówczas, na czele hufcu tego, na tę polanę przyszedł, i patrzałyśmy na niego, my, drzewa.
Po razy wiele, w czasach dalekich, z pod głazu niewoli, który tę ziemię tłoczył, wzbijał się był słup ognisty, ku obiecanej krainie wolności wiodący, i gromady ludzi za nim szły. Wzbił się i teraz, gromady ludzi za nim poszły, ta była jedną z nich, a on jej przywodził. Widziałyśmy jego czarnowłosą głowę, z oczyma myśliciela i uśmiechem dziecka. Oczy miał mądre, smutne podobno bratem bliźniaczym mądrości bywa u ludzi smutek, a uśmiech świeży, perłowy, z kroplą słodyczy dziecięcej albo niewieściej. Przez czoło śniade palec tragicznych przeznaczeń wcześnie przeciągnął mu zmarszczkę surową, niekiedy aż groźną.
I głos jego słyszałyśmy z brzmieniem, jak stal, dzwoniącem, rozkazującem, niekiedy aż groźnem.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/380
Ta strona została skorygowana.
— 370 —