nie, prawie ponuro. Stanął w zwyczajnej sobie postawie, nieco nieśmiałej i czekał.
Wódz w milczeniu patrzał na tę postać wątłą, śladami walki ciężkiej okrytą, na te ręce drobne, a zakrwawione, i coś z czułości ojcowskich, albo z braterskich rozrzewnień przepływało mu po surowem czole. Potem, wskazując go wyciągniętym w milczeniu szeregom, rzekł:
— Życie mi dziś uratował. Cudem odwagi je uratował; cud, że nie zginął sam. Dziw że w tem dziecku mieszka taki lew! Nie za to wdzięcznym mu, że żyję, lecz za to, że was jeszcze, jako klamra, sprzęgam i że jeszcze razem z wami służę, nie żadnemu panu ziemskiemu ale Umęczonej, że jeszcze służę. Uczcijcie w nim dzielnego rycerza Umęczonej! Ja mu dziękuję.
Tu ramieniem szyję tego małego otoczył, i coś z anielskich tkliwości czy radości wykwitać poczęło mu na usta aż rozkwitło w uśmiech serdeczny, perłowy, świeży i bardzo dziwny pod czołem tragicznem.
Byłoż tam było potem dokoła tego małego powinszowań, uniesień, uścisków, zapytań opowiadań. Kto widział, opowiadał; kto nie widział, zapytywał. Zdaje się że tam, za olchami, na ręce go porwali i wysoko na rękach podnieśli, że dowódca jazdy, w herkulesowym uścisku go trzymając długo mu coś o siostrze, o pannie Anieli szeptał!... Jakże! Uratował klamrę tę drogocenną, która ich sprzęgała, wiedzę, która ich wiodła, wolę, która ich wolę trzymać umiała w okowach wytrwania i rozpłomieniać
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/392
Ta strona została skorygowana.
— 382 —