ogniem nadziei — choćby przeciwko samej nadziei! Powszechną tu była wieczoru tego jakaś dziwna, dobra, braterska radość.
I na nim jednym tylko, który radości tej był przyczyną, wcale jej znać nie było. Wyglądał tak, jakby podzielać ją chciał, ale nie mógł. Na pytania ledwie słowem krótkiem odpowiadał nie opowiadał nic; uściski odwzajemniał, lecz był sród nich, jakby we śnie, jakby w zamyśleniu roztargnionem.
Omył z siebie w strudze błękitnej kurzawę, krew, dym prochowy i miał twarz znowu białą i różową, nawet nie ogorzałą, bo, jak u niektórych niewiast bywa, nie imały się jej białości spieki słoneczne. Lecz myślał o czemś ciągle, niespokojnie, prawie posępnie, jakby dusza jego kołysała się nad przepaścią pełną wątpień, zapytań, zagadek.
Tak, gdy gwiazdy wzeszły, położył się pod tą brzozą i, gdy wszyscy już spali, nie spał.
Żadne z nas, drzew, tego niepokoju i smutku jego z razu nie zrozumiało. Jam pierwszy zrozumiał. Nie do tego był stworzony. Jak ja, który z niebem często o rzeczach wielkich i wiecznych rozmawiam nie stworzonym do opiewania krwawych bojów ludzkich, tak on, w genjuszu natury i górnych myślach ludzkich rozkochany, do bojów tych stworzoy nie był. Do czego innego był stworzony.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Znałam go zblizka, znałam dobrze jego myśli i miłości, zaszeptała brzoza, której gęste listowie, w spływające ku ziemi warkocze zaplecione, sre-