Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/406

Ta strona została skorygowana.
—   396   —

i wniosły do tego namiotu, u stóp moich stojącego, który już nie był pustym.
Pod dachem wysokim, z zielonych gałęzi uplecionym, na mchowych i paprociowych pościelach leżało już kilkunastu ludzi, w których trzewia lub członki żądła swe pogrążyły czarne pszczoły. Nad nimi, od jednego do drugiego przechodząc, przyklękali dwaj ludzie z twarzami zatroskanemi, z czołami, oblanemi potem, z rękoma czynnemi. Lekarze obozowi.
Ale wówczas, dokoła polany tej stawało się już bardzo gorąco. Z coraz częstszymi, z coraz dłuższymi, gęstszymi grzmotami karabinowego ognia, szara masa zbliżyła się już na odległość, z której można było rozpoznawać wzrokiem pojedyńcze postacie, twarze, ubrania, bronie. Z żelaznem prawem liczby zaokrąglała się ona w obręcz i opasywała polanę coraz zupełniej, coraz bliżej. Ludzie z tej i z tamtej strony poczęli spotykać się oko w oko i zwierać się pierś z piersią.
W stukach i grzmotach obustronnych ogni dym gęstniał, napełniony ognistemi błyskawicami, krzykami, przekleństwami i wybijającymi się nad wszystko głosami komend krótkich, zdyszanych, coraz śpieszniejszych, zapalczywszych, śmiertelniejszych. Duszność i ciemność od dymu wzrastały; lały się w nich strumienie potu, ciekły strugi krwi. Coraz ciaśniej stawało się tam, wrzaskliwiej, krwawiej, wścieklej, przeklęciej. Piekło, piekło, mówię ci Wietrze prędki, szalało w tym naszym cichym,