Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/409

Ta strona została skorygowana.
—   399   —

ptak czerwony, chustą, krwią ociekającą zleciała na szeroką pierś dowódcy jazdy, lecz w tejże chwili upadł pod nim koń jego, kulą ugodzony, i on sam, wśród tłoku, dymu, wrzasku, stuku wystrzałów, ulewy ognistych błyskawic — zniknął!...
...Przestał szumieć Dąb brodaty, i cisza nocna zaległa polanę. Bo noc już nadeszła, mroczna, ale nie ciemna: przezroczysta, gwiazdzista, majowa.
Na pogórku mogilnym, na wysokich trawach Wiatr leżał, tak lekki, że nie uginały się pod nim ku ziemi wysokie trawy. Ogromne skrzydła jego żałośnie zwinęły mu się u boków, i smutnie rozsypały się po ziemi włosy, ze srebrzystych szronów pajęczo uprzędzione. W wydłużonych skrętach jego kryształowego ciała blado świeciły odbicia gwiazd i z odbić tych jedno tylko wzrastało w blask i wielkość, aż wzrosło w płomyk gorejący, od którego tajać począł kryształ jego piersi. Tajał od gorejącego płomyka kryształ piersi Wiatru prędkiego i ściekał na wysokie trawy z szemraniem tak cichem, z jakiem płaczą warkocze brzozy, gdy z nich na ziemię spływają majowe deszcze nocne. Tak na bezimiennej, zapomnianej, nieznanej mogile leśnej płakał Wiatr.
I cicho z nad traw zaszeleścił:
— A ten krzyżyk?
Ciche nad samą ziemią odpowiedziało mu dzwonienie:
— My, małe dzwonki liljowe, my, małe dzwonki, litośnieśmy chłodziły jej rozpalone czoło i piły lejące się z oczu jej łzy.