jemne, głębokie jej pielesze, wpływały szumiące, błyszczące potoki. Na wielu jednocześnie punktach wpływały powoli, znikały, aż zniknęły. Za niemi na ostatku wciągnęły w ciemną, uciszoną ścianę wozy z czapami baraniemi, i nic już niebyło.
Nic już nie było, prócz błękitnego szlaku wody pomiędzy szlakami łąk zdeptanych, chmur, które nabrzmiałemi szmatami chodziły po niebie, i wiatru, który kołysał wierzchy cienkich sosen. Mocny zapach podnosił się od rozrzuconych po wzgórzu liljowych plam czombru.
Długo, bardzo długo nie działo się nic wcale. Gromadka ludzi, na wzgórzu stojących i siedzących, zrzadka zamieniała się cichemi słowy. Potrzeby szeptania nie było. Drobne ptaki chyba, z trwogi po jałowcach i sosnach umilkłe, podsłuchiwaćby nas mogły. Lecz bywają wzruszenia, które niemocą dotykają głosowe struny, i momenty, w których człowiek, na głos Boga oczekując, swojego podnieść nie śmie.
Ktoś cicho zapytał:
— A teraz gdzie... gdzie...
Ktoś inny podjął niedokończone pytanie:
— Gdzie spotkają się?
Kędyś... w głębokościach lasu. Ale nie zaraz! nie zaraz!
— Takiej ciężkiej masie zbrojnego wojska posuwać się przez lasy gęste...
Uśmiechy wybiegły na twarze.
— Nie łatwo!
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/75
Ta strona została skorygowana.
— 65 —