czoło w mnóstwo fałd i zmarszczek, że wydawał się o dziesięć lat starszym, niżeli był wczoraj. Dalej nieco za nim, przez iglastą zasłonę gałęzi widać tylko dwie czaszki, siwemi włosami okryte i bardzo ku sobie zbliżone. To Roniecki, biały ojciec dwóch śmiertelnie może już tam zaczerwienionych synów, i stolarz Antoni. Snadź o czemś rozmawiają zcicha, lecz żywo, bo z za iglastej zasłony raz w raz ukazują się ręce ich, to bielsze to ciemniejsze, czyniąc dziwne ruchy i gesty. Te ręce mówią, żalą się, trwożą, nienawidzą...
W lesie grzmiało nieustannie.
Tuż przy mnie z czołem do sosny przyciśniętem klęczała siostra Marjana Tarłowskiego, młodziutka Anielka. Rodzeństwo to nazwano parą ładnych dzieci. Podobno ładną, złotowłosą dziewczynę pokochał był piękny Jagmin. Teraz złote włosy rozsypały się po dziecinnie drobnej jej kibici, profil twarzy zasłoniły, i widać było tylko dwie bardzo małe ręce splecione tak silnie, że aż krwią nabiegłe, przyciskające pierś wątłą i tak nieruchomą, jakby oddech jej ustał i życie w niej zastygło. Po opadłem igliwiu sosnowem zaszeleściły lekkie kroki. To Stefunia, cała blada, szła do rozciągniętej na ziemi Czernickiej, przy niej uklękła i białą ręką gładzić poczęła jej włosy, spiralną linją warkoczyka żałośnie z tyłu czaszki ku górze sterczące. Zdaje się, że szeptała nad jej głową jakieś słowa pokrzepienia, czy współczucia, które zapewne słuchu jej nie dochodziły, bo od ziemi szedł wciąż głos donośny, głuchem stękaniem podszyty:
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/78
Ta strona została skorygowana.
— 68 —