— Jezu, słońce sprawiedliwości, zmiłuj się nad nami! Jezu, ojcze przyszłego wieku...
Poważny głos Orszaka z wtórem kilku głosów kobiecych odpowiedział:
— Zmiłuj się nad nami!
W lesie grzmiało jeszcze.
Ktoś kilka razy krzyknął przeraźliwie, poczem spazmatycznie śmiać się i szlochać zaczął. To służąca moja, Marylka Jaroszyńska, której trzej młodzi bracia byli tam. Podnosiła ją z ziemi, obejmowała, uspokajała Klementyna Roniecka, wysmukła panna z pięknemi oczyma i myślącem czołem. Na pomoc im śpieszyło kilku mężczyzn...
W lesie grzmiało ciągle.
Klęczałam na kobierczyku liljowego czombru, i takież kobierczyki, mniejsze, większe, po zboczu wzgórza zbiegały coraz niżej, aż na białe piaski, które słały się daleko, pod szlak nadbrzeżnej łąki. Na piaski i na łąki, od sosen i wierzb, kładły się cienie długie, ukośne, jak bywa zwykle o zachodach słońca. Słońce nizko już stało nad samym lasem, a wielka twarz jego, złota, pogodna, patrzała na nas obojętnie i spokojnie, tak, jak wtedy ów zegar z nad czarnej kolumny, jak czas wiekuista i w wiekuistości swojej niewzruszona.
W lesie grzmiało jeszcze.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Zmrok zapadał. Nie było już nad lasem słońca. Wiatr spędził z pod nieba chmury i ucichł. Na niebie wystąpiło trochę tylko gwiazd bladych, jak w porach pełni księżycowych bywa zwykle.