Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała na zegarek, krzyknęła, że już późno, i z wielkim pośpiechem futro wkładając mówiła, że dziś będzie na proszonym obiedzie; że jutro kawalerowie wyprawiają dla dam ogromny kulig, że synek jej zupełnie do ojca podobny, a córeczka do niej, że kostyum powinien być za tydzień gotowy, i że ja mam przyjść do niej koniecznie, koniecznie...
Poszłam. Kiedy trzeba było przymierzyć ten kostyum, nie posłałam z nim panny Róży, jak czynię zwykle, ale poszłam sama. Było to już o zmroku; na wschodach jej mieszkania jasno i pięknie jak w kościele. Lampy przy ścianach, dywan pod nogami, tu i tam murmurowe wazony z szerokimi, zielonymi liśćmi. Parada! Zadzwoniłam. Drzwi otworzyły się zaraz i jak wiatr z podwórza przez otwarte okno, buchnęło na mnie z mieszkania, jak grzmot głośne: cha-cha-cha! cha-cha-cha. Ale niedługo słuchałam, bo ani obejrzałam się, kiedy nakształt piłki odskoczyłam aż do samej prawie poręczy wschodów. To lokaj we fraku i w białych rękawiczkach tak grzecznie mię ode drzwi usunął i palcem w dół ukazując, ze złością i pośpiechem krzyczał: — Przez czarne wejście, proszę iść przez czarne wejście! — Takiem się, proszę pana, za ten kułak lokajski, co mnie odepchnął, rozłościła, że byłabym może coś bardzo niegrzecznego powiedziała lub i zrobiła, ale usłyszałam tylko trzaśnięcie drzwiami i już fagasa tego przedemną nie było. Przez dwie minuty może stałam, trzęsąc się z gniewu, ale potem machnęłam ręką i poszłam czarnego wejścia szukać. Znalazłam