spuszczając, schwyciła mię za rękę i tak mocno ścisnęła, że ledwie z bólu nie krzyknęłam.
— Jak on na mnie patrzy! — zaszeptała — jak on okropnie, jak on okropnie na mnie patrzy!
Troszkę cofnęła się, oczy rękoma zasłoniła i jak krzyknie: „Tatku!“ to aż mnie w samo serce ukłuło, aż podemną nogi zatrzęsły się, a moje panny w pracowni usłyszały i wszystkie zbiegły się tu przestraszone. Takim głosem krzyknęła, jakby stracha przed sobą zobaczyła, albo jakby nagle ktoś nożem po sercu ją ciął; przytem zachwiała się, zemdlała i ledwieśmy z panną Różą i z panem zapobiedz mogli temu, aby na ziemię nie upadła. Widziałeś pan, jak po otrzeźwieniu z omdlenia, gdyśmy w pracowni ją przebrały, przebiegła przez ten pokój taka blada, że aż usta jej były blade, ze spuszczonemi oczyma, prędko, prędko, niby od czegoś uciekając. Nie pożegnała się ze mną i na nic nie spojrzała, a o sukni to już, zdaje się, że zapomniała zupełnie. Możnaby myśleć, że ktoś raptem kolory z twarzy jej starł, powieki do oczu przykleił i zaśrubował usta. Tak do karety wsiadła i pojechała. Ach, jak zmartwiona jestem tym wypadkiem! Ale co jej się stało? Jezus Marya! co jej się stało? — nie wiem, nie rozumiem. Może pan zgadniesz?
Oto i panna Róża sukienkę córeczki pana niesie. Już gotowa.