Wczoraj zaledwie przyjechali tu z miasta i nie nacieszyli się jeszcze błękitem, zielenią, ciszą, które napełniły ich oczy i falą zapomnienia okryły troski i smutki. Nie należeli do rzędu tych, dla których miasto zapala wieczną iluminacyę i tańczy wiecznego walca, ale do tych, których czoła okrywa znojem pracy, a pierś napełnia tęsknotą ku sferom wyższym, czystszym, niż kryształowe okna najwyższych pałaców. Nie mieszkali w pałacu, a jeżeli kiedy marzyli o bogactwie, to tylko o takiem, śród jakiego teraz się znaleźli. Jedni z nich napili się już dużo gorzkiego życia, inni zaledwie słodki jego przedsmak na podniebieniu czuli, lecz gdy wczoraj, z gardłem i słuchem pełnemi wrzawy i kurzawy miejskiej, padli pod gwiazdami na zroszoną trawę, wszyscy długo milczeli, aż szeptem, który bywa czasem namiętniejszym od krzyku, zawołali:
— Droga, piękna, słodka nasza ziemio!
Mówiąc to, myśleli nietylko o ciemnej grudzie,