Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

dzieci, lecz starzy i mali jednako byli radzi przybyszowi i poziomkom. Że zaś czerwone słońce do połowy już za skraj złotego pola zapadło, wstali wszyscy i szli ku domowi tak jakoś tłumnie i nieobyczajnie, jak nie chodzili nigdy. Wprost „nieobyczajnie”, bo, zbijając się w tłumną gromadkę, jedni na drugich prawie następowali, jedni drugich trącali, jedni drugim zawieszali się na szyjach i ramionach. Najmłodszą dziewczynkę niosła na ręku babka, starsi chłopcy prawie nieśli na rękach ojca, a w tym natłoku wzrostów, ubrań, ruchów, migotała, co chwilę odsłaniająca się, to znikająca, świtka chłopskiego dziecka i w chaosie zapytań, uwag, wybryków, śmiechów, wybitnie dzwonił głos jego chłopięcy, srebrny, wielomówny.




Drzwi do ciemniejącego ogrodu na oścież rozwarte; przez nie wpadają powiewy wieczorne, chłodzą twarze rozgrzane przechadzką, mieszają wonie zroszonych ziół i liści z zapachem poziomek, tryumfalnie królujących na środku jadalnego stołu. Dokoła salaterki z poziomkami, zastawa dostatnia, choć niezbyt ładna. Rumiany stos bułek w posrebrzanym koszu, mięsiwo na półmisku, żółte masło w naczyniu z formą łabędzia, dzban szklany pełen mleka, zresztą, fajans i szkło: rzeczy skromne, niemniej usiewające stół połyskami i barwami. Zbytku, bogactwa niewiele, ale obfitość i estetyka, objawiająca się w ubraniach, w białości skóry na twarzach