kami. Miały one nietylko właściwą sobie woń, lecz, jak w kroplach rumianej rosy, uwiązł w nich cały zapach lasu, coś dzikiego i odmładzającego, co przypominało żywicę, czomber i nieśmiertelniki. W świetle lampy wyglądały jak lśniące paciorki, z białą plamką z każdej strony, lecz ich wilgoć, rumianość i świeżość przypominały mokre mchy i rośne poranki.
Hryhorek coraz bardziej spoufalał się i rozczulał. W piwnych jego oczach malowała się życzliwość, a ciekawość także z nich nie znikała. Spoglądał na sufit i ściany jadalni, na przedmioty stół okrywające; coś widocznie ważył i rozważał w głowie, aż siwego pana za rękaw pociągnął i, w twarz mu patrząc, rzekł:
— Ja chcę, panie, zapytać was o coś.
— Mów, kochanku! Co chcesz wiedzieć?
Wszyscy umilkli i zapowiedzianego pytania oczekiwali. On, ku najstarszemu z towarzystwa zwrócony, mówić zaczął:
— Wszak wy najmujecie tę chatę? Ja wiem, że najmujecie. Dlaczegóż tak robicie? Czyż swoja chata nie milsza? Dlaczego nie mieszkacie w swojej chacie?
Uprzedzając ojca, młodszy mężczyzna odpowiedział:
— Bo nie mamy, kochanku, swojej chaty.
Hryhorek szybkim ruchem twarz ku mówiącemu zwrócił i z zapałem, cienkim głosem wykrzyknął:
Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.