zwisły i do połowy prawie je przykryły; młodszy — wysoki i silny — tak łyżeczkę obrócił w szklance, że na cały pokój ostro zadzwoniła; dziewczęta podpuszczały zachmurzone twarze; jeden z dorastających młodzieńców, jak przedwczesny mędrzec, czoło na dłoń opuścił, drugi — ów z notatnikiem — nie udawał już żartobliwych dąsów, ale z przedwczesną zmarszczką na czole przygryzał prawie do krwi rumianą wargę. Po tych twarzach, przedtem oblanych pogodą, przepłynął prąd gniewu.
Wtem, śród ciszy, rozległ się wybuch głośnego śmiechu. Był to swawolnik w szkolnej bluzce, którego rozśmieszyło coś tak bardzo, lecz nie na długo, gdyż ojciec, z prawie groźną iskrą w oczach, dłoń mu przeciągnął po ustach. W ten sposób zgasił na twarzy małego syna płomyk wesołości, bo przez serca te, przedtem tak radośnie bijące, przepływał teraz prąd smutku. Jadalnię zaległa cisza.
W ciszy, przez drzwi na oścież otwarte, wyraźnie widać i słychać było wszystko, co działo się w ogrodzie. Świętojańskie robaczki świeciły w głogach i, mnóstwem złotych gwiazdek mrugając, mówiły:
— Kochane krzaki nasze! Jak dobrze nam w cieniu waszym rodzić się i igrać, rodzinne krzaki nasze!
Od lip do wiązów, od wiązów do klonów przelatujące chrząszcze łagodnym basem huczały: