dzo zrozumiały. Przytem my tylko dwaj wiedzieliśmy nawzajem o swoich pierwszych początkach więc mnie jak mnie, bo do niczego tak bardzo osobliwego nie doszedłem, ale Garskiemu przyjemnie być musiało popisać się czasem przedemną „Oto, co miałem, a co mam! Zkąd wyszedłem, a gdzie zajdę”! Nieraz spostrzegłem, że spotyka mię nie bez przyjemności, że więcej wypowiada się przedemną niż przed innymi, a raz odkryłem, że, nieproszony, sam przez się i nic o tem nie mówiąc, oddał mi dość ważną przysługę. Kiedym mu za nią dziękował, skinął niedbale ręką.
— Co tam! Cóż dziwnego! Swój swemu...
I zaraz poprawił się ze śmiechem:
— Ręka rękę myje, kochany panie, rzuć za siebie, znajdziesz przed sobą. Czy ja wiem? Może mi pan kiedy przydasz się na co...
Tak, że zostałem w niepewności, czy okazał mi dobroć dlatego, że mię lubił, czy też był to werbunek klientów do tworzenia orszaku, oklaskiwania mów i kiereszowania wrogów patrona. Ale mało o to dbałem. Z przysługi, którą mi oddał, odniosłem znaczną korzyść. Reszta — do lamusu!