— Jakto? — zawołał — przecież miała wychodzić, wiem o tem z pewnością!
— Nie wyszła. Odmówiła narzeczonemu.
— Dlaczego? — zapytał z wybuchem i oczy mocno mu zaświeciły.
— Nie wiem; podobno nie mogła po-ko-chać!
— Proszę!
Zamyślił się; nerwowym ruchem okręcał na palcu sznurek od pince-nez.
— Szkoda! — rzekł po chwili — ładna panna.
— Piękna — poprawiłem.
— Poprawka trafna. Ale pan jej nie znał, kiedy miała lat siedemnaście, osiemnaście. Wtedy to była... była to moja wielka, najszaleńsza w życiu miłość. Wiotka, delikatna, prawdziwa lilia... Warkocz, splot złota, gruby i ciężki... żywość iskry... wesołość szczygła, ale nadewszystko, nadewszystko czystość i niewinność... wie pan... taki puszek na brzoskwini, którego szkoda tknąć... Dziewczę prawdziwie sielskie i... jakby tu do rymu... i anielskie, oui, c’est le mot, anielskie...
Słuchałem zdumiony, nie przerywając. Oczy jego stawały się... na wszystkie bogi przysięgam, że stawały się lirycznemi, choć nie było żadnej ekscelencyi, do której potrzebowałby je robić.
— A pamięta pan to miejsce w kalinowskim lesie, co to blizko tej drogi, po której jeżdżą chłopi? Czy pan nie znajduje, że niektóre miejsca tego lasu przypominają tamto miejsce?
Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.