Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

ja nie mam i do czego nie doszedłem! Dzielny ze mnie mały“!
Pod względem pracowitości nie przeceniał siebie wcale. I teraz jeszcze, w biurze instytucyi, której był wysoko opłacanym zwierzchnikiem, i winnych, w których zajmował miejsce honorowego członka lub dobrodzieja i protektora, pracował codzień przez długie godziny gorliwie, żwawo, energicznie. Miewał też często w zakresie swoich czynności wyborne i samodzielne pomysły, a punktualność jego, akuratność, ostrożność znana była nietylko szeroko, ale nawet bardzo wysoko. W abstrakcye nie wdawał się żadne; poprostu na myśl mu nie przychodziły, o samem istnieniu ich nie wiedział, albo zapomniał. Ale z rzeczami takiemi, jak cyfra, fakt, data, nie żartował i uznawał je za panów świata i swoich. A jakże! Bez tego nie mógłby przecież dojść. W zamian, gdy wspaniały i pogodny, jak zwykle każda prawdziwa wielkość bywa, codziennie z marmurowych, ozdobnych schodów wielkiego gmachu zstępował, głowy podwładnych, nie lada jakich, chyliły się przed nim, jak kłosy przed słońcem, spojrzeniami, uśmiechami, przysługami, o spojrzenie, uśmiech, łaskawe słowo żebrząc. Błogo, błogo! potem... hej, hej! Szybko, równo, z gracyą, kołysząc się w obie strony — mknie piękny rysak po śniegiem zasłanej, ogromnej, długiej, prostej ulicy ogromnego miasta, a na wytwornych saniach, z futrzanych puchów głowę tylko wynurzając, jego wysokooświeconość nieustanne prawie ukłony rozsyła