za samym sobą, jak cień wierny i ciemny pełznie w noc księżycową za wesołym i żwawym człowiekiem. I bywa, że gdy człowiek właściwie już przeminął, cień jego długo jeszcze trwa. Ale w czasie, o którym mówię, panna Róża znajdowała się w kwiecie młodości, a młodość to taki ptak, który z za najgrubszych chmur jeszcze słońca dopatrzy i choć z ołowiem na skrzydłach jeszcze ku niemu wzbijać się próbuje. Uśmiechnęła się do mnie myśl wspólnego z tą kobietą rozpędzenia chmur i wzbijania się ku słońcu. Pokochałem ją i w siódmą rocznicę odjazdu Bronisława, na tem miejscu, na którem ostatni raz go pożegnała — na którem dziś znajduje się zapewne — powiedziałem jej, że uczyni mnie niewypowiedzianie szczęśliwym, jeżeli zechce zostać moją żoną.
— I cóż? I cóż? — zapytywały dokoła stołu głosy, ledwie dyszące od zdziwienia i ciekawości, a pan Seweryn, tonem zwyczajnego opowiadania, mówił dalej:
— Odmówiła. Płakała, dziękowała mi za dobre dla niej uczucia i chęci, ale wciąż powtarzała: nie mogę! Tak kocham go jeszcze, tak nieustannie stoi mi on przed oczyma... tak kocham go, że nie mogę! Potem jeszcze dodała: tak mi go żal, tak mi go żal! I mówiąc to, płakała tak ciężko, jakby łzy z męką niezmierną dobywały się z samego dna jej serca... Odmówiła.
Spuszczonemi powiekami wzruszenie źrenic okrywając, nietylko spokojny, ale trochę sztywny, pan Seweryn do pana Januarego znowu mowę zwrócił:
Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.