tak!... „Jemu śmierć przedwczesna i męczeńska, a mnie życie szczęśliwe: cóż to za sprawiedliwość! Nie mogę! To mój święty! Nie odstąpię go nawet dla najlepszego z ludzi”. Było to już coś innego, niż wprzódy. Oblubieniec namiętnie kochany, uległ metamorfozie; fale tęsknot i myśli przekształciły go w świętego, a dusza, umiejąca czcić i rozumieć świętość, nie chciała wyrzucić jej z siebie w zamian ziemskiego szczęścia, którego jednak pragnęła. Z umarłymi walczyć trudno. Odjechałem zwyciężony.
Niepodobna mi nawet wyobrazić sobie, jaką minę mieć mogłem, wszystkiego tego słuchając, to tylko wiem, że ze trzy razy chustkę do nosa z kieszeni wyjmowałem. Co schowam, to znowu potrzebna. Patrzę, aż u tego pustaka Zygmusia źrenice jak z za szybek pomiędzy powieki wstawionych, przeglądają, kończyk wąsika w palcach kręci, wyprostowany jak struna, i z za szybek szklanych, które nieruchomo w oczach stoją, w pana Dorszę jak w tęczę się wpatruje. On też, nie wiem dla jakiej przyczyny, do Zygmusia i do mnie teraz mowę zwrócił i ciszej, niż przedtem, dodał:
— Bohaterstwem duszę jej podbił na zawsze. W aureoli świętego przed nią stał i jak wierny od ołtarza, od obrazu tego oderwać się nie mogła.
— Wierna! — pomimo woli wymówiłem.
— Tak, ale na wszystko jest pewna miara. Siła serca, które pamięta i cierpi, wyczerpaną być może. Osiem lat znowu minęło. Wieczór zapadać
Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.