począł. Czas wrzyna się w człowieka, jak piła w miąższ drzewa...
Zwrócił się do pana Faustyna.
— Pan dobrodziej się myli: Le coeur a parfois des rides.
Pan Faustyn ze zmieszania aż zakręcił się na krześle.
— Ja... panie dobrodzieju, powiedziałem to tylko tak sobie... an parantesss!
A pan Dorsza znowu głównie do mnie i do Zygmusia mówić zaczął:
— Ale czasem serce zmęczone więcej jeszcze słodyczy i ukojenia pragnie, aniżeli świeże. A cóż może być słodsze nad otoczenie kobiety dobrej i kochanej serdeczną przyjaźnią i opieką? Prawda, że słońce nasze spłynęło już ku zachodowi, lecz mogą być jeszcze cudne ciche godziny o pogodnych zorzach wieczornych. Więc około trzech miesięcy temu, w czasie ostatniej bytności mojej w Dworkach, ponowiłem wobec panny Róży gorącą prośbę moją.
Oczy pani Januarowej stawały się prawie obłąkanemi. Więc to, co wymyśliła, jako złośliwą i nieprawdopodobną drwinę, było tak ściśle prawdziwem!
— Tym razem spotkałem się znowu z czem innem. Panna Róża powiedziała mi, że jeżeli dotąd pamięcią i sercem pozostała wierną swemu... świętemu, to już rozstawać się z nim dla tej odrobiny czasu, który pozostał jej na ziemi, wprost nie warto. Powiedziała, iż tak długo już żyje ze swoją samotnością i ze swoim smutkiem, że stały się one
Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.