Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

trzebny krzesał słodkiemi słowy, widocznie bynajmniej wicehrabiny nie obchodziło. Zdawało się, że ani myśli, ani pamięta o tem, o czem wszyscy ją znający myśleli i pamiętali. Opowiadała, a dokoła niej, małżonki zdradzanej, upokorzonej, mającej wnet oko w oko spotkać się z rywalką, szemrały krótkie szepty, drgały na ustach jeszcze krótsze uśmiechy, których ona była przedmiotem i pobudką.
Nagle stało się zupełnie cicho; szmery jedwabiów i szeptów umilkły, wachlarze znieruchomiały, spojrzenia skierowały się ku estradzie i zrazu obojętne, gdzieniegdzie nawet nieufne i złośliwe, napełniły się wyrazem zajęcia i uwagi. Na estradzie kobieta młoda, z kibicią wysmukłą i delikatną, stanęła cała w kwiatach bzu, które tak gęsto okrywały jej białą suknię, otaczały głowę, czepiały się ramion, opadały na wpółobnażone piersi, że tworzyły dokoła niej obłok liliowy, puszysty i wonny. Bo nie sztuczne bynajmniej, lecz tylko co z cieplarnianych krzewów zerwane, kwiaty te wydawały woń silną i przenikliwą, która wnet owionęła pierwsze rzędy słuchaczów i do ostatnich jeszcze zaniosła dziwne w tem miejscu tchnienie natury i wiosny. Z tego liliowego i pachnącego obłoku wybłyskiwało czyste złoto włosów i wychylała się twarz o rysach cherubinowych, jutrzenkowo świeża, z dwojgiem wielkich oczu, które barwą swą przypominały kwiaty bzu, lub może lnu. Klejnotów nie miała na sobie żadnych, ani innych upięknień jakichkolwiek; nie, tylko suknię długą i białą, złoty blask włosów, jutrzenkową świeżość twarzy i to niezmierne bogactwo żywych kwiatów, którym, jak wierne echa, odpowia-