W tej chwili sala sąsiednia, która ani jedną sekundę nie uspakajała się i nie milkła, wezbrała gwałtem i zniecierpliwieniem. W grzmocie oklasków słychać było stuki uderzających o posadzkę stóp ludzkich, pochew od pałaszów i coraz gęstsze, głośniejsze okrzyki:
— Anja Lind! Mignon! Mignon! Anja Lind!
Ktoś głośniej nad innych zawołał:
— Der Fliederbusch! (Krzak bzu!)
Wnet nazwę tę pochwyciło ust mnóstwo i do uszu śpiewaczki, we framudze okna szepcącej z rumieńcem na czole: pour toi! jak powiew huraganu wpadł jednogłośny, ogłuszający, nieskończony krzyk sali sąsiedniej:
— Der Fliederbusch! der Fliederbusch! der Fliederbusch!
W mgnieniu oka cherubinowe, ruchliwe rysy Anji Lind zmieniły wyraz. Upojenie miłosne i zawstydzenie dziewicze zniknęły przed wesołą filuternością. Końcem palca ust śmiejących się dotykając, jak dziecko ucieszone figlem, który do głowy mu przyszedł, zawołała:
— Idę! idę! Posłuchaj, wicehrabio, co im zaśpiewam!
Wybiegła na estradę i paru cichemi słowy porozumiawszy się z akompaniatorem, zaśpiewała:
O, wär mein Lieb ein Fliederbusch,
Der drüben blüht so blau!....
(O, gdyby bzu krzakiem kochanie moje było,
Co tam taki błękitny kwitnie!...)
Sala, która przy pierwszym dźwięku jej głosu, jak grób umilkła, teraz znowu jak piekło zawrzała.