Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

deszła ku drzwiom i, nieco je otworzywszy, wyjrzała na korytarz długi, ozdobny, jak cieplarnia ogrzany, w tej chwili zupełnie pusty i słabo oświetlony gdzieniegdzie u ścian palącemi się lampami.




Hotel pogrążony był w śnie; dokoła niego wielkie miasto usypiało także. Lekkie kroki Anji Lind, stąpającej po kobiercu, który zaścielał mieszkanie — zda się, długi korytarz — nie sprawiały najlżejszego szelestu; biały jedwab jej sukni ciągnął się za nią także bez szmeru i tylko czepiające się go jeszcze gdzieniegdzie gałęzie bzu wydawały z więdnących koron woń przenikliwą. Za dwoma rzędami drzwi szczelnie zamkniętych nie słychać było nic. Dzwonki, rozlegające się tu aż do późnych wieczorów, pomilkły. Lampy, silnem światłem żarzące się do późna, przerzedziły się i przygasły. Olbrzymi gmach, od dachu do podstaw zaludniony, wydawał się bezludnym i sennie oddychał melancholią rzeczy, które ze stanu wezbranego życia popadają w milczenie i zmrok.
Anja Lind dość długo przesuwała się wśród milczenia i półświatła, jak białe widmo z pochylogłową i splecionemi na sukni rękoma, gdy nagle głęboką ciszę przerwało stuknięcie drzwi na dole otwieranych i zamykanych, a wnet potem z dołu doleciał stłumiony, lecz dość wyraźny głos męzki, który nucił:
Dahin, Dahin, möcht ich mit Dir mein Geliebter ziehn... ja... dahin!
Nucenie oddalało się stopniowo i w głębi wielkiego gmachu umilkło. Anja Lind stała u szczytu