Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

O kilka kroków przed nią, w głębi framugi stara kobieta, siedząc na nizkim stołku, mówiła znowu:
— Kiedy, powiadam ci, że bez, to bez! Ot i teraz, mocniej jeszcze niż wprzódy zapachniał. Oho! czy to ja nie pamiętam tych wszystkich zapachów, które tam u nas są! Żebym sto lat żyła, to jeszczebym nie zapomniała. Ty toś może i zapomniał! A? siedem latek miałeś jakeśmy ztamtąd wyjechali: to może już i nie pamiętasz jak bez pachnie? Co?
Męzki głos, gruby, ale dźwięczny, bo młody, odpowiedział:
— A nie pamiętam! Miałbym też co zapamiętywać! Jakiś tam bez!
Staruszka, siedząca na nizkim stołku, miała na sobie czarną salopkę dość ubogą i kapturek także czarny, szeroko ogarnirowany białym tiulem, z pod którego, na czoło, bardzo pomarszczone, opadały pasma siwych włosów. Reszta rysów jej tonęła w cieniu, wśród którego widać było jeszcze parę małych rąk na salopce splecionych i obok salopki stojący na ziemi gliniany garnek. Do tego garnka zbliżyła się ręka męzka, duża, gruba, i z małym brzękiem wrzuciła weń cynową łyżkę. Zarazem głos męzki, nieco stłumiony przez pracę szczęk, które kończyły coś przeżuwać, ozwał się znowu:
— Czy ociec dziś zdrówszy był?
— A zdrówszy, zdrówszy, dzięki Bogu. Z fabryki powrócił zmęczony i stękający, ale jakem go dobrze nakarmiła, jakem zaczęła około niego tuptać, o tem i owem zagadywać, to i poweselał,