znam ja dobrze te wschody! A jak na ulicę wyjdę, to dziesięć minut, i w domu!
Po dywanie zaściełającym korytarz drobnym, dość rzeźwym krokiem deptała staruszka w czarnej salopce i w szeroko ogarnirowanym kapturku, z garnkiem owiniętym w płótno, w spuszczonem ręku. O kilka kroków za nią od kolumny z palmą u szczytu oderwała się kobieta w długich zwojach białego jedwabiu, z cherubinową twarzą pośród złotych włosów, osypanych więdnącym bzem. Jedna za drugą idąc przebyły część korytarza, aż znalazły się u dwóch posągów, pomiędzy którymi stojąc, Anja Lind wsłuchiwała się przed kwadransem w dochodzące z dołu echo swej pieśni i sławy. Teraz także stanęła i z wyciągniętą szyją ścigała wzrokiem zstępującą ze wschodów staruszkę. Szło to z trudnością. Stare oczy może niedowidziały, zmęczone stopy trwożnie szukały każdego stopnia wschodów, uwiędła ręka ciężko wspierała się o krawędź poręczy. Anja Lind w dwóch podskokach znalazła się obok staruszki i delikatnie, lecz silnie za ramię ją ujęła. Zaczepiona, ku niespodziewanej towarzyszce ze zdumieniem wzrok zwracając, po niemiecku zawołała:
— Co to? kto pani?
Anja Lind tą samą mową, którą ona modliła się z wnukiem, odszepnęła:
— Pomogę zejść ze wschodów!
Na twarz starej wytrysnęła radość; rozbłysłem spojrzeniem postać artystki ogarnęła.
— Jezusie! — wykrzyknęły, uwiędłe, zapadłe usta — panieneczka z Polski!
Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.