jednem spływać zaczęły na ramiona i plecy, jak smugi słonecznych świateł. Niby w odpowiedzi tym złotym smugom, po zmarszczonych policzkach staruszki potoczyły się, jedna za drugą, drobne łzy, jak szklanne paciorki. Niewyraźnie coś szepcąc w drobne, zwiędłe ręce zbierała kwiaty, — jak klejnoty.
Gdy po dywanie zaściełającym korytarz hotelowy szła z powrotem ku drzwiom swego mieszkania, nie miała na twarzy jutrzenkowych rumieńców: oczy jej nabrały przepaścistej głębi, a na czoło białe jak lilia wystąpiła zmarszczka bólu i walki. Miała teraz postać wcielonej tragedyi. Tak weszła do saloniku, w którym lampy pogasły i kilka świec tylko dopalało się na stole, okrytym szkłem i porcelaną. W mętnem świetle wiądł na posadzce bukiet przepysznych goździków. Anja Lind wpatrywała się w niego chwilę, a potem zgarnęła w rękach suknię tak, jakby lękała się dotknąć go choćby jej brzegiem i tak dążyło do drzwi przeciwległych. Zaledwie jednak uczyniła parę kroków odwróciła się i, nagłym ruchem podjąwszy z ziemi kwiaty, pełne westchnień i pocałunków usta w nich zanurzyła. Z ustami w kwiatach, ze zmarszczką na wiosennem czole, myślała, myślała, aż powoli, goździki o gorejących barwach zaczęły wysuwać się z jej dłoni i znowu na ziemię upadły.
Za oknami, w dole, szeroki Ring usypiał w zmroku, słabo rozwidnionym rzadkiemi o tej po-