wniej opowiada, że zbudowano go za młodości jego dziadka. Nazbierać się też tam musiało rzeczy różnych, przez czas tak długi i przez życie tylu pokoleń. To też młody Franuś Kulik, w najbliższe zapusty ożenić się mający, gwałtownie ludzi rozpycha i z rękami, zuchwale na kłębach opartemi, staje najbliżej ganku. Ale młynarz Zawruk i handlarz Mendel, nikomu na licytacyach ustępować nie przywykli; więc pierśmi, jak taranami, o stalowe łokcie buńczucznego zagrodowca tłuką, a oczami pożerają ustawioną na brzegu ganku kanapę długą, głęboką, całą z mahoniu, z ogromnemi poręczami i obiciem, na którem, śród tła ciemnego, blednieją dwa spłowiałe, na kanwie wyszyte pejzaże. Dawno już te pejzaże wyszytemi zostały, bardzo dawno, bo stary Joachim był chłopcem kredensowym i może jeszcze dziesięciu lat nie miał, kiedy starsza pani wyszywała je w krosnach, takiemi pięknemi włóczkami, że pociągały one wzrok i ręce malca, ilekroć, froterując posadzkę, na krosna okiem rzucił. Wtedy też starsza pani była jeszcze młodą i do pięknej roboty nie zbliżała się inaczej, jak z wesołem nuceniem. Czasem, gdy pana nie było w domu, a dzieci bawiły się w ogrodzie, sama jedna siadywała nad krosnami, przy otwartem oknie, przez które wlatywały szelesty liści, zapachy kwiatów, śmiechy dzieci. Szyła i nuciła. Ile razy nawlokła igłę, tyle razy zanuciła, a czasem i zaśpiewała tak głośno, że po całym domu się rozległo. Jak raz w wigilię
Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.