siadywały na niej osoby, które on kochał i których ręce delikatne i przyjazne z pieszczotą przesuwały się po jego gładkiej podówczas sierści. On nawet niekiedy i na pejzażach tych siadywać miał prawo, a teraz nie może nawet na nie popatrzeć, bo ludzie cisną się dokoła tłumnie, gwałtownie, aż skurczony, do ziemi przypadły, wcisnąć się musi pod kanapę, gdzie zwija się w kłębek i ciągle pocichu skomli. Ludzie tymczasem tak ściśle otoczyli stół z kałamarzem, papierami i dzwonkiem, że z siedzących przy nim urzędników widać tylko jedną czapkę z błyszczącą gwiazdką, jeden profil blady i ostry, i jedną chudą, długą rękę, która przerzuca papiery. Wązkie usta bladego profilu głośno i dobitnie wymawiają kilka wyrazów, zakończonych głośniej jeszcze i dobitniej wymówionem zapytaniem:
— Pięć! Kto da więcej?
Franuś Kulik, czerwieniąc się, głębokim basem woła:
— Pięć pięćdziesiąt!
Młynarz, przez Kulika uproszony, milczy, ale handlarz, miarkując, że zawsze to czysty mahoń, piskliwie krzyczy:
— Sześć!
Blady profil powtarza:
— Sześć! Po raz trzeci! Kto da więcej?
Kulik w płomieniach cały, z zamaszystym gestem wykrzykuje:
— Siedem!
Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.