Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

mować się nim ani myśli, tylko przejmuje go żal za ciszą ganku i wesołością okien, a przytem niepokój: czy też nie będzie tu już nikogo, ktoby w najsroższe mrozy dla biednych ptasząt wysypywał na ten ganek garście ziarn i okruch? Opowiadali mu przodkowie, że był to zwyczaj, oddawna w tem miejscu praktykowany; we własnem życiu niejednokrotnie korzystał już z niego i nawet bardzo dokładnie przypomina sobie kształty rąk, które przez te drzwi i okna zbawcze deszcze ziarnek na okrutny śnieg wysypywały. Przypomina sobie ręce stare, zwiędłe, z blademi palcami, z pomarszczoną skórą, i inne: młode, ruchliwe, białe, u kończyn tylko od mrozu jak pączki centyfolii zaróżowione — i inne jeszcze, maluchne, pulchne, do rumianych jabłuszek podobne. Teraz widzi długą, kościstą, bezkrwistą rękę, która chwyta jakiś błyszczący potworek, wstrząsa nim i dzwoni tak przeraźliwie, że gil porywa się z okapu, wzbija się nad szpiczasty dach domu, ulatuje w głąb ogrodu, gdzie po chwili, na gałęzi jabłoni ze starą znajomą swoją, sroką o żałobnych skrzydłach, prowadzi zawziętą rozmowę. Na jabłoni zwisają jeszcze tu i owdzie czarne i czerwone liście, u stóp jej sztywnie bujają badyle srebrników i bodziszków. Wiatru niema najlżejszego, więc wszystko dokoła jest ciche i nieruchome, tylko gil na gałęzi trzepocze się, szamocze i, czerwony łepek ku wyżej nieco siedzącej sroce podnosząc, szczebiotać nie przestaje: