— Co to? co to? co to?
Sroka, aż zalega się od śmiechu:
— Kra, kra, kra, kra, kra, kra, kra, kra!
Gil gniewać się zaczyna. Trzeba być sroką, aby w tem wszystkiem powód do śmiechu znaleźć! Lepiej zrobiłaby, gdyby zamiast śmiać się, powiedziała mu, dlaczego te okna, takie dawniej wesołe i strojne, teraz są takie nagie i nieme?
Sroka śmieje się znowu i odpowiada, że trzeba gilem być, aby nie wiedzieć, iż kto umiera, u tego oczy gasną.
— Co? co? co? — szczebiocze gil.
Ale sroka przelatuje na drzewo inne, którem jest brzoza płacząca i, uczepiwszy się wiotkiej jej gałęzi, śmieje się jeszcze.
Gil dopędza ją i, na kołku od płotu, który ogród od łąki rozdziela, usiadłszy, zapytuje jeszcze; lecz sroka, jak na huśtawce, buja się na wiotkiej gałęzi brzozowej i drwi sobie z niego i ze wszystkiego. Więc gil na kołku od płota kurczy się, napusza piórka, nastrzępia i półsennemi oczyma patrzy na grupę olch starych, tuż przy płocie dzwoniących szczebiotem, szpaków, które spóźniły się z odlotem, a w tej chwili, przy nadchodzącym wieczorze, już do snu się układają.
Nadchodzący wieczór, powoli i stopniowo napełnia powietrze chłodem zwiększonym i lekkiem ściemnieniem. Tem jaskrawiej, w zaledwie dojrzalnym jeszcze zmroku, iskrzy się czerwony tyftyk na wysokich poręczach wolterowskiego fotelu, tem
Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.