wany, od starości dygocący, słabo zawiódł: „Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły!“ Lecz wszystko to zagłuszył wielki szum, wołający: „Cicho! cicho!” i wkrótce przemieniony w zbiorowe, ogromne, głębokie szlochanie, które wzdęło się w lament przewlekły, pełen zawodzeń, narzekań, wołań, wzywania Boga, opowiadań, brzmiących jak długie recytatywa, w lament, który napełnił dom cały od wierzchu do dołu i trwał bardzo długo.
Wiatry lecą od łąki, na której kłębią się ciemności, szumią w olchach, huczą w alejach z kasztanów, lip i jasionów, wstrząsają wiekową głową wiązu, łamią z małym trzaskiem suche gałązki i badyle, podnoszą z ziemi szeleszcząc tumany uschłych liści, szamoczą gałęźmi drzew, najbliżej domu rosnących. Te gałęzie bezlistne, twarde, od deszczu mokre, jak palcami dudnią po szybach okien, za któremi, w pustem wnętrzu domu, zapanowuje, o bladym i słotnym poranku, niezmącona cisza grobu.