obracałyby się we właściwszym dla nich kręgu moralnych zjawisk, obudzałaby sympatyi więcej, współczucie silniejsze! Być to może, nie wiem. Co pewna, to, że Marta myślała, albo przeczuwała, że jedyną rękojmią życia i zdrowia jedynego na ziemi przedmiotu jej miłości, dziecięcia jej, ukojenie tęsknoty, której pełnemi były samotne kąty ubogiej jej izby, nie już wzniosłości, ale czystości i uczciwości jej marzeń i myśli była praca — przynosząca zarobek. Marta myliła się może; przyszłość jej dopiero udowodnić miała prawdziwość lub błędność tego jej mniemania.
Po kilku jeszcze zamienionych wyrazach Marta Świcka żegnała gospodynię domu. Marya sięgnęła znowu po kopertę z liliowymi brzeżkami.
— Pani, rzekła z trochą nieśmiałości, oto jest dług, który względem niej zaciągnęłam za całomiesięczne nauczanie mej córki.
Marta nie wyciągnęła ręki.
— Nic mi się nie należy, rzekła, bo ja niczego wcale córki pani nie nauczyłam.
Marya Rudzińska chciała nalegać, ale Marta pochwyciła jej rękę, uścisnęła ją silnie w swych dłoniach i spiesznie opuściła pokój. Dlaczego uchodziła tak spiesznie? Pragnęła może umknąć po raz pierwszy w życiu doświadczanej złej pokusie? Czuła, że pie-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/108
Ta strona została przepisana.