Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Przyszłam, aby oznajmić panu, że nie będę jeszcze w stanie opłatę tę uiścić...
Wyraz twarzy rządcy objawił na te słowa pewne dość widoczne niezadowolenie. Nie był to jednak człowiek zbyt surowy, fizyognomię miał uczciwą, łagodną i noszącą ślady długich lat przebytych i wielu trosk doświadczonych. Spojrzał uważnie na twarz młodej kobiety i po chwili namysłu odpowiedział:
— Bardzo to przykro jest... ale cóż robić? Lokal, który pani wynajmujesz, jest nie wielkim i sądzę, że właściciel domu nie zechce odmawiać go pani przy pierwszej nieakuratności w opłacie. Jeżeliby jednak powtórzyła się ona...
— Panie! z żywością przerwała Marta, mam przyobiecaną robotę, która, jak sądzę, dostarczy mi środków do życia.
Rządca skłonił się w milczeniu, Marta spłoniona i ze spuszczonemi oczami wyszła na ulicę. Niebawem wróciła do izby swej, przynosząc w chustce rozmaite zakupione na mieście przedmioty. Nie mogła już brać obiadów z garkuchni, wyrzucała sobie nawet, że brała je dotąd, ponieważ wydała na nie więcej niż wydać mogła. O sobie mało myślała; w obec trosk, które ją obległy, i celu, ku któremu dążyła, ilość i rodzaj żywności, mającej podtrzymać jej życie, nie mogły w myślach jej wielkiego zajmować miejsca. Sądziła,