tydzień, szczupłe pieniężne zasoby młodej kobiety wyczerpały się całkiem prawie, oprócz tego przymusowa bezczynność ciężyła jej straszliwie, sen odbierała i sumienie niepokoiła. Marta, wyszedłszy pewnego ranka na miasto, udała się na ulicę Długą i zapukała do bióra informacyjnego. Ludwika Żmińsa przyjęła ją daleko zimniej i urzędowniej jak wprzódy.
— Słyszałam, rzekła, że pani nie udzielasz już lekcyi w domu państwa Rudzińskich. To szkoda, wielka szkoda, jak dla pani, tak dla mnie, od zdania bowiem takich domów zależy po większej części opinia podobnych mojemu zakładów.
Marta oblała się rumieńcem; zrozumiała wymówkę mieszczącą się w słowach właścielki bióra. Szybko jednak podniosła głowę i z wyrazem otwartości rzekła:
— Przebacz mi pani, że naraziłam ją na zawód...
— Zawód osobiście mnie sprawiony bardzo tu małą posiadałby wagę, przerwała Zmińska, ale jeżeli ludzie zawodzą się na mojem słowie, zakład mój cierpi na tem bardzo...
— Omyliłam panią, ciągnęła Marta, dlatego, że omyliłam się na samej sobie. Panna Rudzińska była uczennicą zbyt daleko już dla mnie posuniętą w nauce. Sądzę przecież, iż gdyby szło o właściwe początki, zdołałabym
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/115
Ta strona została przepisana.