sam przez się i bez wysiłku z piersi młodej matki, ukojonej pracą, rozgrzanej nadzieją.
Marta opowiadała małej córeczce swej jedną z owych bajek, których treść upleciona ze zjawisk cudownych, z barw tęczowych, ze śpiewów ptaszęcych i skrzydeł anielskich, tak bardzo pochłania umysły i zachwyca wyobraźnie dziecięce; ale gdy usta jej snuły dla biednego, uczty podobnej oddawna spragnionego uszka długie nici fantastycznych opowieści, głowę jej napełniała myśl jedna, powtarzająca się wciąż niby przygrywka, mieszcząca w sobie temat pieśni życia. — Gdybym potrafiła... jeżeli potrafię... jeżeli umiem!...
Czy potrafiłam? czy umiem? myślała Marta w parę dni potem, wstępując na wschody mieszkania Rudzińskich.
Wewnętrzne pytania tej młodej kobiety nie otrzymały tym razem stanowczej odpowiedzi. Wkrótce jednak nastąpić ona miała; dzień jutrzejszy bowiem był dniem przeznaczonym na sesyę redakcyjną, na której ludzie kompetentni wydać mieli sąd o mierze artystycznych uzdolnień Marty i wartości dokonanej przez nią roboty.
— Przyjdź pani pojutrze z rana, rzekła Marya Rudzińska. Mąż mój przyniesie dla pani z jutrzejszej sesyi pewną już wiadomość.
Marta przybyła w oznaczonej porze. Wła-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/127
Ta strona została przepisana.