i stanęły na szerokim chodniku ulicy. Marta była bardzo bladą. Możnaby rzec, że ogarnął ją chłód dolegliwy, bo drżała trochę pod futrzanem okryciem, i że wstydziła się czegoś głęboko, bo nie mogła oderwać oczu od kamieni chodnika.
— Pani! pierwsza odezwała się Marya, Bóg widzi, jak mocno boli mię niemożność dopomożenia ci na twej trudnej drodze. Z jednej strony zapiera ci ją własne twe niedostateczne przygotowanie, z drugiej obyczaj, brak inicyatywy, zła sława, której używają kobiety pracownice...
— Rozumiem, zwolna i cicho wyrzekła Marta, nie przyjęto mię tu, bo opiera się temu zwyczaj, bo nie obudzam zaufania...
— Daj mi pani swój adres, unikając odpowiedzi rzekła Marya, może dowiem się o czemś dla pani pożytecznem, może będę kiedy mogła być jej pomocną...
Marta wymieniła nazwę ulicy i numer domu, w którym mieszkała, potem, podnosząc oczy, w których malowała się gorąca wdzięczność, obie ręce wyciągnęła ku dobrej kobiecie, chcąc ująć i uścisnąć jej dłonie.
Zaledwie jednak ręce dwóch kobiet połączyły się, Marta usunęła żywo swoją i cofnęła się o parę kroków. Marya Rudzińska wsunęła jej w dłoń tę samą kopertę z liliowymi brze-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/160
Ta strona została przepisana.