żkami, której ona dwa tygodnie temu przyjąć od niej nie chciała.
Marta stała chwilę nieporuszona, przedchwilowa bladość jej ustąpiła przed płomiennym rumieńcem.
— Jałmużna! szepnęła, jałmużna! i razem z tym wyrazem stłumiony jęk i głuche jakieś łkanie wstrząsnęły jej piersią. Nagle zaczęła biedz szybko w stronę, w którą poszła Marya. Fala przechodniów płynąca nieustannie chodnikiem, zakrywała przed nią osobę, którą dogonić pragnęła, i utrudniała gonitwę. Na rogu ulicy dopiero Marta ujrzała skręcając w przeciwną stronę dorożkę, a w niej siedzącą Maryę.
— Pani! zawołała.
Głos jej był słaby, głuchy; przytłumił go, zdławił całkiem gwar i turkot uliczny.
Kobieta obdarzona litościwą ręką skierowała się ku Śto-Jerskiej ulicy, z zamiarem zapewne zwrócenia daru, który gorącym rumieńcem upokorzenia piętnował jej czoło. Krok jej szybki zrazu i gorączkowy, po chwili jednak stawał się coraz powolniejszym i mniej pewnym. Czy wzruszenia moralne, jakich tyle doświadczyła w dniu tym, zachwiały jej fizyczną siłą? Czy może ogarniał ją namysł jakiś głęboki, jakieś wahanie się wewnętrzne wstrząsało zamiarem, który powzięła była przed chwilą?
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/161
Ta strona została przepisana.