Ściskała w dłoni delikatną kopertę, w której szeleściło parę wartościowych papierków, na rogu ulicy Śto-Jerskiej stanęła. Stanęła i przec chwilę pozostała nieruchoma, ręką oparta o róg muru, z twarzą bladą i pochyloną nizko. Nagle zwróciła się w inną stronę i podążyła ku swemu mieszkaniu.
Duma i trwoga stoczyły w niej walkę ciężką, rozdzierającą, w której pierwsza uległa drugiej. Młoda i zdrowa, niczem jeszcze nie sterana i nie znużona, łaknąca pracy wszystkiemi siłami i pożądaniami swej istoty, Marta przyjęła jałmużnę. Nie przyjęłaby jej może, uczucie godności osobistej nie ustąpiłoby w niej może przed obawą nędzy, gdyby była samą na świecie. Ale u szczytu wysokiej kamienicy, pomiędzy czterema nagiemi ścianami dziecię jej drżało od zimna, tęsknemi oczami spoglądało w okopconą głębię pustego komina, bladością twarzyczki, zapadnięciem policzków, chorobliwą szczupłością drobnego ciałka, wzywało obfitszego pożywienia...
I był to w życiu młodej kobiety dzień bardzo ważny, lubo ona z ważności jego nie zdawała sobie może dokładnej sprawy. Był to dzień, w którym po raz pierwszy przyjęła ona jałmużnę, a więc skosztowała tego chleba, który gorzki dla starców i kalek, trującym jest i rozkładającym jadem dla młodych i zdrowych.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/162
Ta strona została przepisana.