tkiej formule: dlaczego? Po chwili do wyrazu tego przyrastać poczęły inne wyrazy bezwładne zrazu, potem szykujące się w pewien logiczny wątek myśli. — Dlaczego... tak jest? pytała samą siebie młoda kobieta, dlaczego ludzie wymagają odemnie tego, czego nikt mi nie dał? Dlaczego nikt mi nie dał tego, czego dziś ludzie wymagają odemnie?
W tej chwili Marta drgnęła, uczuła, że ktoś dotknął z lekka jej ramienia.
— Czy pani pozwoli, abym przypomniała się jej znajomości? zadźwięczał za nią łagodny, nieśmiały nawet trochę, głos kobiecy.
Marta odwróciła się i zobaczyła tę samą kobietę, która przy wejściu jej do pracowni magazynu podniosła głowę z nad maszyny i oddała jej grzeczny ukłon, a potem szyć przestała i z uwagą przysłuchiwała się rozmowie o losie jej stanowiącej. Była to osoba nieładna i wcale niepokaźna, dość zgrabna, jednak jak każda prawie Warszawianka, bardzo porządnie ubrana, z wyrazem rozsądku i dobroci na ospą oszpeconej twarzy.
— Pani nie poznaje mię może, postępując obok Marty mówiła panna, jestem Klara, pracuję w magazynie pani N. od pięciu lat blizko, szyłam kiedyś suknie dla pani i odnosiłam je pani na Graniczną ulicę.
Maria patrzała na postępującą obok niej
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/175
Ta strona została przepisana.