państwo jutro bardzo rano wyjeżdżają z Warszawy i kazali mi przyjść przed zmrokiem. Muszę iść, bo będę im dziś jeszcze potrzebną...
Przy ostatnich wyrazach młoda służąca schyliła się i ująwszy białą rękę kobiety, chciała podnieść ją do ust. Ale kobieta podniosła się nagle i oba ramiona zarzuciła na szyję dziewczyny. Obie płakały, dziecię rozpłakało się także, i obiema rączkami pochwyciło sukienne okrycie służącej.
— Nie idź, Zosiu! wołała Jancia, nie idź! tu tak straszno jakoś, tak smutno!
Dziewczyna całowała dawną panią w ramiona, w ręce, przyciskała do piersi płaczące dziecię.
— Muszę, muszę iść! powtarzała łkając, mam biedną matkę i małe siostry, muszę dla nich pracować...
Kobieta w żałobie podniosła twarz bladą i wyprostowała wiotką kibić.
— I ja także, Zosiu, pracować będę, wyrzekła głosem pewniejszym niż ten, którym przemawiała dotąd, i ja mam dziecię, na które pracować powinnam...
— Niech Pan Bóg cię nie opuszcza i błogosławi, najdroższa pani moja! zawołała młoda służąca i raz jeszcze ucałowawszy ręce matki i zapłakaną twarzyczkę dziecka, nie oglądając się wybiegła z izby.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/18
Ta strona została skorygowana.